Relacje dyplomatyczne pomiędzy Erywaniem a Ankarą zostały zerwane w 1993 r. Od tego momentu obie strony nie wznowiły ich, chociaż był moment, gdy pojawiła się taka szansa. Teraz nadarza się kolejna okazja, aby Armenia i Turcja ponownie zasiadły do rozmów. Niestety oba kraje więcej dzieli, niż łączy. Czy jest jakakolwiek możliwość, by te państwa odnowiły relacje dyplomatyczne i doszły do obopólnej zgody?
„Po zeszłorocznej wojnie w Karabachu powstały nowe możliwości podjęcia rozmów. Jeśli Armenia zechce zasiąść do rozmów, to podejmiemy wszelkie kroki w tym kierunku” – te słowa padły z ust premiera Turcji, Recepa Tayyipa Erdoğana, pod koniec sierpnia tego roku podczas spotkania z ambasadorami. Premier Armenii, Nikol Paszynian, odniósł się do deklaracji władz tureckich, mówiąc – „Turcja wysyła w naszym kierunku sygnały pojednawcze. Oceniamy je pozytywnie. Jesteśmy skłonni podjąć rozmowy”.
Można by powiedzieć, że nie pozostało obu stronom nic innego, niż rozmowy te rozpocząć. Niestety rzeczywistość nie jest tak prosta jak kwiecista mowa polityków, a wpływ na to mają nie tylko wydarzenia z tego oraz ubiegłego roku. Nadal nie zabliźniły się rany, które zostały zadane w dalekiej przeszłości. Gdyby nawet do rokowań doszło, to obie strony nie pojednają się, jeżeli ograniczą się wyłącznie do słów.
Główną przyczyną konfliktów na linii Armenia-Turcja stanowi polityka historyczna, którą reprezentują oba kraje. Mowa tu przede wszystkim o podejściu do wydarzeń z 1915 r., kiedy siły ówczesnego Imperium Osmańskiego doprowadziły do śmierci około 1,5 mln Ormian. Jest to liczba, którą oficjalnie podaje rząd w Erywaniu. Dla Armenii to największa trauma dziejowa, która określana jest mianem ludobójstwa.
Co o tym sądzi rząd turecki? Według niego Ormianie zmarli na skutek epidemii. O ile pierwotnie twierdził, że liczba ofiar jest bliska 300 tys., teraz skłania się ku prawie 1 mln. Chęć zatuszowania odpowiedzialności jest tak duża, że w Republice Tureckiej od 2005 r. obowiązuje artykuł 301 kodeksu karnego, mówiący o obrazie tureckiej tożsamości narodowej oraz narodowych bohaterów. Na jego podstawie sądzony był m.in. przyszły laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury, Orhan Pamuk.
W 2005 r. wytoczono mu proces o obrazę uczuć narodu tureckiego. Dlaczego? W wywiadzie dla szwajcarskiej prasy stwierdził, żę ludobójstwo Ormian odbyło się na terenie współczesnej Turcji i nikt w jego ojczyźnie nie ma odwagi mówić o tych wydarzeniach. Konserwatywna część społeczeństwa posunęła się wtedy nawet do palenia jego książek. Ostatecznie pozew wycofano na początku 2006 r., a kilka miesięcy później Pamuk świętował otrzymanie literackiego Nobla.
Gorzej zakończyła się historia innego oskarżonego, Hranta Dinka. Ten dziennikarz i publicysta, turecki Ormianin, działał na rzecz pojednania armeńsko-tureckiego. Zakładał, że nie jest ono możliwe, dopóki władze Ankary nie wezmą na siebie winy za ludobójstwo Ormian. Te jednak wolały postawić go w stan oskarżenia na podstawie artykułu 301. Turecki sąd nie zdążył jednak wydać wyroku, ponieważ Dink został zamordowany przez tureckich nacjonalistów.
Dlaczego Turcja nie chce uznać wydarzeń z 1915 r. za ludobójstwo? Po pierwsze rząd Ankary wstydzi się tamtych wydarzeń i stosuje mechanizm wyparcia. Nie przyjmuje do wiadomości, że przodkowie dzisiejszych Turków mogli dopuścić się tak haniebnych występków. Przyznanie się do tej zbrodni mogłyby także wywołać roszczenia ze strony rządu w Erywaniu, być może nawet pieniężne.
W 2015 r. specjalna komisja przeprowadziła badania, które miały ustalić wysokość ewentualnych reparacji na rzecz Armenii. Raport liczy sobie prawie 200 stron, a same straty ludnościowe i zdrowotne narodu ormiańskiego oszacowano na sumę ponad 10 mld dolarów amerykańskich (PKB Armenii wynosi za rok 2020 około 12,6 mld dolarów amerykańskich). Suma ta nie uwzględnia jeszcze strat materialnych.
W tej kwestii opinia publiczna stoi po stronie ormiańskiej. Kilkadziesiąt krajów, na czele ze Stanami Zjednoczonymi, uznało stosowanie terminu ludobójstwa wobec wydarzeń z 1915 r., a Joe Biden 24 kwietnia 2021 r. w przemówieniu z okazji Dnia Pamięci o Ludobójstwie Ormian, użył właśnie słowa „ludobójstwo”. Prezydent obwinił jednak o jego dokonanie przede wszystkim dawne Imperium Osmańskie, a nie Republikę Turecką, co jest istotne dla bilateralnych relacji amerykańsko-tureckich. W końcu Republika nie może odpowiadać za błędy swojej poprzedniczki.
Druga problematyczna dla stosunków Armenii i Turcji kwestia to konflikt o Górski Karabach. W obliczu sporów terytorialnych pomiędzy Armenią a Azerbejdżanem Ankara zobowiązała się politycznie do wspierania Baku. Oba kraje podkreślają swoje nierozerwalne, turkijskie więzi, a opowiedzenie się Turcji po stronie swoich azerskich braci przedstawiane jest jako oczywiste.
Podczas wojny o Górskich Karabach z lat 1988-1994, Turcja oprócz zerwania relacji dyplomatycznych z Erywaniem, zamknęła także granice dla Ormian oraz ich towarów. Sytuacja ta drastycznie pogorszyła położenie armeńskiego społeczeństwa, doprowadzając do kryzysu ekonomicznego. Mimo tych przeciwności, Armenia wygrała wojnę. Turcja nie przywróciła ani relacji dyplomatycznych, ani ruchu granicznego. Otwarta natomiast została wymiana handlowa.
W momencie wznowienia działań zbrojnych pomiędzy oboma państwami Turcja opowiadała się po stronie azerskiej. Nie inaczej było w zeszłorocznej wojnie o Górskich Karabach, trwającej od 27 września do 10 listopada. Ankara nie dość, że wysyłała spore ilości sprzętu wojskowego, to dodatkowo uzupełniała azerskie siły o syryjskich najemników. Szczególną przewagę na polu bitewnym zapewniły Azerbejdżanowi tureckie drony, z którymi przestarzały sprzęt armeński nie dawał sobie rady. Ostatecznie Azerbejdżan odegrał się na Armenii i przejął większość terytorium Górskiego Karabachu, a dokonał tego to w przeciągu niecałych 2 miesięcy. Po zakończonym konflikcie prezydenci Azerbejdżanu i Turcji, Ilham Alijew i Recep Tayyip Erdoğan, świętowali na defiladzie azerskie zwycięstwo w Baku.
Mimo podpisanego rozejmu, Azerowie nadal próbują prowokować Ormian, przede wszystkim poprzez blokadę autostrady prowadzącej z Iranu do Armenii. Jej 21-kilometrowy odcinek został przekazany Azerbejdżanowi w ramach rozejmu z 10 listopada ubiegłego roku. Rząd w Erywaniu planuje zbudować alternatywną drogę, by żaden jej odcinek nie znajdował się na terenie kontrolowanym przez Azerów. Od czasu do czasu dochodzi także do wymiany ognia na spornych terenach Karabachu; obie strony informują o rannych oraz poległych, ale potyczki te nie przeradzają się ostatnio w większe starcia.
Czy Ankara upomniała Baku w sprawie blokady drogowej? Nie. Azerbejdżan posunął się nawet do tego, że przez pewien okres pobierał myto od przejeżdżających podróżnych. Głos zabrały natomiast władze w Teheranie, które wyraziły oburzenie tą sytuacją i przeprowadziły rozmowy z rządem Armenii. Iran zadeklarował pomoc finansową i merytoryczną przy budowie infrastruktury, mającej w lepszym stopniu łączyć oba kraje. Armenii pozostaje eskortować irańskie pojazdy, które poruszają się po wspomnianym, newralgicznym odcinku.
Azerowie żądają również od rządu w Erywaniu wybudowania eksterytorialnej autostrady. Miałaby ona przecinać terytorium prowincji Sjunik, w celu połączenia Baku z enklawą w Nachiczewanie. Turcji ta inicjatywa jest na rękę, ponieważ daje jej upragnione połączenie lądowe z Azerbejdżanem. Prezydent Paszinian nie chce jednak ugiąć się przed azerskimi żądaniami.
Trzeci powód napięcia pomiędzy Armenią a Azerbejdżanem to silne nastroje nacjonalistyczne, obecne w obu państwach. Ormianie po latach sowietyzacji i ostatecznym odzyskaniu niepodległości, musieli zredefiniować własną tożsamość narodową. W wyniku wybuchu wojny karabaskiej władze w Erywaniu od końca lat 80. skupiały się na konsolidacji narodu wokół ówczesnej wojny z lat 1988-1994 oraz traumy związanej z ludobójstwem z 1915 r. Pogromy dokonane w trakcie konfliktu o Górski Karabach tylko podkreśliły zagrożenie żywotności narodu ormiańskiego ze strony odwiecznego wroga – Turka.
To on chce ponownie oderwać od Ormian ich wieczyste, karabaskie ziemie. Najpierw pozbawił ich świętej góry Ararat, którą mogą co najwyżej podziwiać z okien własnej stolicy, teraz chce wypędzić tych Ormian, którzy nadal mieszkają w okolicach świętych miejsc, jak np. klasztor Gandzasar. To w nim władzę niegdyś sprawowali katolikosi, czyli patriarchowie Apostolskiego Kościoła Ormiańskiego.
Z jednej strony narracja ta faktycznie umocniła poczucie tożsamości ormiańskiej. Z drugiej strony praktycznie zamknęła furtkę do rozmów z Turcją oraz Azerbejdżanem, które, niebezpodstawnie, są postrzegane przez Erywań jako jeden organizm.
Turcja i Azerbejdżan wyznają niepisaną zasadę – jeden naród, dwa kraje. Stwierdzenie to zostało sformułowane przez Abulfaza Elczibeja. Ten azerski polityk piastował funkcję prezydenta Azerbejdżanu w latach 1992-1993, czyli w momencie wojny o Górski Karabach. W trakcie jej trwania czuł się porzucony przez Rosję oraz Iran, co zmusiło go do zbliżenia do Turcji. Podczas wizyty w Ankarze w 1992 r., Elcibej określił się jako żołnierz Atatürka, czyli założyciela i pierwszego prezydenta Republiki Tureckiej. Świadczyło to o jego pantureckich poglądach, co zjednało mu poparcie lidera tureckiej Partii Ruchu Narodowego, pułkownika Alparslana Türkeşa. Dowódca ten przewodził organizacji zwanej Szarymi Wilkami – terrorystycznej formacji, która wspierała także w trakcie wojny karabaskiej siły azerskie.
Idea silnych więzi azersko-tureckich jest kultywowana do dziś, widać to szczególnie na płaszczyźnie politycznej. W grudniu ubiegłego roku szef MSZ Turcji, Mevlüt Çavuşoğlu, powiedział opinii publicznej, że Azerbejdżan nie zostanie porzucony przez Ankarę, a idea „jeden naród, dwa kraje” nadal obowiązuje. Podobnie się wypowiadają również osoby spoza świata polityki. Piłkarz Mesut Özil na swoim instagramowym koncie napisał w trakcie trwającej wojny karabaskiej z 2020 r., że wspiera Azerbejdżan w konflikcie z Ormianami i podkreślił swój apel właśnie słowami „jeden naród, dwa kraje”.
Armenia i Azerbejdżan uczestniczyły w tym roku we wspólnych ćwiczeniach wojskowych. Miały one charakter prowokacyjny, gdyż odbyły się nieopodal miejscowości Lachin (orm. Berdzor), praktycznie przy granicy armeńsko-azerskiej. Trwały one od 7 do 10 września. Ormianie w podobnym czasie wzięli udział w innych ćwiczeniach wojskowych. Wysłali oni symboliczne siły, które wzięły udział w manewrach Zapad 2021, odbywających się w dniach 10-16 września, na zaproszenie Federacji Rosyjskiej.
Czwartą przeszkodą w normalizacji relacji armeńsko-tureckich jest aktywna obecność Rosji na Kaukazie Południowym. Moskwa nie chce zostać wypchnięta z roli mediatora pomiędzy Armenią oraz Azerbejdżanem. Turcja nie ma takiego atutu, ponieważ nie utrzymuje z Erywaniem nawet stosunków dyplomatycznych. W związku z tym jedynie Rosja jest w stanie porozumieć się z dwiema zwaśnionymi stronami i to ona doprowadziła do rozmów, kończących wojnę w Górskim Karabachu.
Rosja ma także inne narzędzia polityczne, aby spotykać się z politykami azerskimi i armeńskimi. Jednym z nich jest organizacja, zwana Wspólnotą Niepodległych Państw. Zrzesza ona 10 byłych Republik Radzieckich (dziesiątym krajem o statusie członka stowarzyszonego jest Turkmenistan; do organizacji nie należą kraje bałtyckie, Ukraina oraz Gruzja). Ostatnie spotkanie w jej ramach miało miejsce 15 października tego roku. Rosja jest również stałym członkiem Grupy Mińskiej. Ta komórka przy Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (OBWE) została powołana do rozwiązania konfliktu armeńsko-azerskiego.
Jej przewodniczącymi są Stany Zjednoczone, Francja oraz właśnie Rosja, która poza siłą dyplomatyczną, dysponuje potencjalnymi mechanizmami siłowymi na Kaukazie Południowym. Po pierwsze posiada na terenie Armenii bazy wojskowe. Po drugie siły rosyjskie strzegą granicy armeńsko-tureckiej oraz armeńsko-azerskiej. Te dwa atuty powiększają zależność Armenii od Rosji. Otwarcie obu granic podważyłoby rolę Rosji jako gwaranta bezpieczeństwa dla Armenii. To Rosja ma nadzorować funkcjonowanie korytarza między Turcją i Azerbejdżanem, jeśli taki powstanie, co zapowiadają ustalenia rozejmu z 10 listopada ubiegłego roku.
Otwarcie swobodnego ruchu na granicach Armenii z Turcją i Azerbejdżanem oznacza dla rządu w Erywaniu możliwość wyjścia z regionalnej izolacji i ograniczenie gospodarczej zależności od Rosji. Porozumienie zredukowałoby również jego logistyczne uzależnienie od Gruzji i Iranu. Do takiego scenariusza Moskwa nie może dopuścić. Nie jest jej na rękę, by Kaukaz Południowy był stabilnym rejonem.
Rosja nie chce jednak zrażać do siebie Azerbejdżanu. Kraj ten znajduje się w luźniejszych relacjach politycznych z Rosją niż Armenia, to fakt. Jednak Rosja współpracuje z Azerbejdżanem gospodarczo, na polu energetycznym oraz zbrojeniowym. Co więcej, rząd w Baku ma charakter autorytarny i nie pretenduje, jak Armenia, do zacieśniania relacji ze światem Zachodnim.
Światełkiem w tunelu mogłyby się okazać kwestie gospodarcze, ale niestety i tutaj mamy do czynienia z napięciami. W październiku 2020 r. Armenia ogłosiła tymczasowy zakaz importu towarów tureckich od 2021 r., a w lipcu przedłużyła zakaz o kolejne sześć miesięcy. Co ciekawe, Turcja praktycznie nie jest zainteresowana towarami armeńskimi, w przeciwieństwie do samych Ormian, którzy kupują m.in. turecką odzież. W 2019 r. Armenia importowała towary tureckie o wartości około 265 tys. dolarów amerykańskich. Eksportowała natomiast produkty na kwotę około 2 tys. dolarów amerykańskich. Dla Turcji są to niewielkie kwoty, za to Armenia pozbawia swoich obywateli produktów spoza kraju (ponad 50% importu z Turcji to dobra konsumpcyjne).
Duże znaczenie gospodarcze na Kaukazie Południowym ma kwestia energetyczna. Gazociąg Południowokaukaski, kluczowy dla przepływu surowców energetycznych z Baku do Turcji, musiał zostać wybudowany w ten sposób, aby przechodził przez terytorium Gruzji. To ona stanowi regionalne ogniwo dla sojuszu azersko-tureckiego. Z jednej strony uniezależnia się w ten sposób od Rosji, z drugiej zdaje się zwiększać zależność od turkijskich sąsiadów. Dla Gruzji Turcja jest największym partnerem, jeśli chodzi o import, jak i o eksport.
Mimo to Azerbejdżan i Turcja snują plany, by jedna z nitek gazociągu mogła zostać przeprowadzona korytarzem eksterytorialnym przez armeńską prowincję Sjunik. Armenii nie zależy na tym, by mieć dostęp do azerskiego gazu. Posiada elektrownię atomową, a do surowców energetycznych ma dostęp za pośrednictwem Rosji i Iranu. Natomiast potencjalny gazociąg, znajdujący się w granicach armeńskich, dawałby przewagę i możliwość szantażu wobec Ankary.
Wydaje się, że sprzeczne dążenia oraz zadawnione konflikty pomiędzy Turcją i Armenią są na obecny moment nie do pogodzenia. A jednak te państwa w przeszłości podejmowały rozmowy, które wydawały się przełomowe i dawały szansę na ułożenie bilateralnych relacji.
W kwietniu 2008 r. ówczesny prezydent Armenii, Serż Sarkisjan, zapowiedział, że pragnie znormalizować relacje z Turcją bez warunków wstępnych. Zaprosił prezydenta Turcji Abdullaha Güla do Erywania na – uwaga! – mecz piłki nożnej. Turcja i Armenia miały zmierzyć się ze sobą w meczu eliminacji do Mistrzostw Świata. Proces ten określono mianem dyplomacji futbolowej. Była to pierwsza w historii wizyta tureckiego prezydenta w Armenii, podczas której poznał on przedstawicieli elity politycznej i biznesowej tego kraju. Jej konsekwencją było podpisanie w kwietniu 2009 r. tzw. „mapy drogowej”, mającej na celu pełną normalizację stosunków dyplomatycznych. Strony miały przyjmować jej założenia krok po kroku, aż dobrną do ostatnich ustaleń.
Jesienią 2009 r. ministrowie spraw zagranicznych Armenii i Turcji podpisali dwa protokoły: o ustanowieniu stosunków dyplomatycznych i o rozwoju stosunków obustronnych. Oba dokumenty miały wejść w życie po ich ratyfikacji, a miesiąc później miał być wznowiony ruch graniczny, praktycznie ograniczony po 1993 r. Społeczność międzynarodowa mogła otwierać szampany, by następnie… zatykać je ponownie. Co stanęło na przeszkodzie? Polityka historyczna.
Obie strony nie mogły dogadać się w kwestii uznania ludobójstwa Ormian. W kwietniu 2010 r. Serż Sarkisjan poinformował o zawieszeniu ratyfikacji podpisanych z Turcją w październiku 2009 r. protokołów. Prezydent obawiał się również ustępstw w sprawie Górskiego Karabachu, na które strona turecka mogła naciskać. Przeciwko samemu traktatowi była również diaspora ormiańska, dla której nie do przełknięcia byłaby jakakolwiek forma normalizacji stosunków z Turcją, o ile ta nie przyznałaby się wcześniej do ludobójstwa.
Ciekawym aspektem tych rozmów jest fakt, że w trakcie prezydentury Abdullaha Güla premierem był dobrze nam znany Recep Tayyip Erdoğan. Obaj panowie byli w tym samym obozie politycznym, jednak mimo że obecny prezydent popierał swojego poprzednika, to nie brał w udziału w rozmowach z Armenią. W 2015 r. Erdoğan stwierdził wręcz, że podjęcie tych rozmów było błędem.
Normalizacja stosunków armeńsko-tureckich wydaje się więc z wielu przyczyn na ten moment nieosiągalna. Polityka historyczna reprezentowana przez oba państwa to główne zarzewie. W tej materii zdania są zbieżne i nie do pogodzenia. Azerski rewizjonizm i próba poszerzenia granic jest zagrożeniem dla armeńskiej racji stanu, natomiast Turcja nawet nie myśli o tym, by temperować zakusy swojego wschodniego brata. Armenia jest dla niej przeszkodą, która uniemożliwia trwałe połączenie się dwóch turkijskich narodów. Kwestie ekonomiczne nie są aż tak znaczące w relacjach obustronnych, aby odegrały istotną rolę w próbie ułożenia stosunków. Kurtuazyjne słowa ze strony Ankary nie mogą być brane za pewnik, z drugiej strony Armenia nie może na nie odpowiedzieć z taką samą sympatią. Na stanie aktualnym najmocniej zyskuje natomiast Rosja, uzależniając od siebie Armenię coraz silniej. Jest to dla niej bezcenny sojusznik, w obliczu niechętnej jej Gruzji i protureckiego Azerbejdżanu.