Ciekawe wieści dochodzą z Prisztiny. Ostatnimi miesiącami rozwój sytuacji w Kosowie wyraźnie przyspiesza. Po dość niespodziewanym incydencie wokół elektrowni wodnej Gazivode 29 sierpnia br., premier Kosowa, Ramush Haradinaj ogłosił wczoraj, że w ciągu miesiąca zostanie powołana do życia armia Kosowa. Tym samym potwierdził pojawiające się od kilku tygodni doniesienia w tej sprawie. Siły zbrojne Kosowa mają się składać się z trzech pułków. Jeden z nich ma stacjonować w Gnjilane na wschodzie kraju, drugi na południu, trzeci natomiast – co wzbudza największe kontrowersje w Serbii – na północy kraju. Prawdopodobnym terminem jest koniec listopada. Prezydent Serbii Aleksandar Vučić i tamtejsze media wskazują na 28 listopada, czyli albański Dzień Flagi. Skąd pomysł powołania armii? Już tłumaczę.
Kosowo jest państwem uznawanym przez 113 państw świata (stan na luty 2018 r.), w tym Stany Zjednoczone i większość państw Europy, w tym Polskę. Deklaracja niepodległości z 2008 roku nie została jednak przyjęta przez ONZ na skutek sprzeciwu Rosji i Chin. Na mocy porozumienia z Kumanowa i rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ nr 1244 z czerwca 1999 roku, porządku w Kosowie strzegą siły międzynarodowe, głównie w postaci natowskiego kontyngentu KFOR. Powyższe akty prawne zakończyły trwającą tam przeszło rok brutalną wojnę pomiędzy siłami rządowymi Federalnej Republiki Jugosławii a Armią Wyzwolenia Kosowa (Ushtria Çlirimtare e Kosovës, UÇK).
Mimo odpowiednich porozumień przewidujących likwidację UÇK, we wrześniu 1999 roku zdecydowano się powołać do życia Korpus Ochrony Kosowa (Trupat e Mbrojtjes së Kosovës, KPC). Rozbrojenie partyzantki napotykało bowiem na trudności. UÇK była stosunkowo duża i dobrze uzbrojona. Mówimy zresztą o regionie Europy posiadającym największy odsetek sztuk broni palnej na jednego mieszkańca. Dodatkowo pojawił się klasyczny problem powojnia – jak zagospodarować rzesze bezrobotnych i potencjalnie niebezpiecznych weteranów? Aby skanalizować ów potencjał, bojownicy UÇK znaleźli zatrudnienie w policji oraz wspomnianym Korpusie Ochrony Kosowa, który miał pełnić funkcje pomocnicze wobec KFORu, takie jak rozminowywanie, obsługa pomocy humanitarnej czy odbudowa infrastruktury.
Po ogłoszeniu deklaracji niepodległości przez Kosowo w 2008 roku, Korpus Ochrony Kosowa przekształcono w Kosowskie Siły Bezpieczeństwa (Forca e Sigurisë së Kosovës, Kosovske bezbednosne snage, KSF). Choć to teoretycznie odrębne jednostki, to KSF zostało sformowane właśnie z wybranych funkcjonariuszy KPC. KSF posiada zhierarchizowaną strukturę armijną i odpowiada za zapewnienie bezpieczeństwa na terytorium kraju. Są to siły wieloetniczne, natomiast kwestia tego, w jakim stopniu to założenie jest wypełniane pozostaje oczywiście otwarta. Jak widać, mimo posiadania wyłącznie lekkiego uzbrojenia, KSF posiada wszelkie przymioty pełnowartościowej armii. Dlaczego więc armią nie jest?
Problem leży w napiętych stosunkach z Serbią, która nadal nie uznaje niepodległości swej zbuntowanej prowincji. Rząd w Belgradzie od lat odmawia państwowości Kosowu, podkreślając, że w myśl prawa nadal jest to część Serbii pod tymczasową kontrolą ONZ i NATO. W związku z tym wszelkie atrybuty niezależności działają na Serbów jak płachta na byka. Dodatkowo mając w pamięci wojnę domową i zbrodnie dokonywane przez UÇK, łatwo sobie wyobrazić, że powołanie do życia armii Kosowa może nasuwać złe skojarzenia. Tym bardziej, że w stosunku do nowo powstałych sił zbrojnych można będzie bez trudu udowodnić nieprzerwaną kontynuację „tradycji” owej organizacji.
Wydaje się, że powołanie do życia kosowskich sił zbrojnych jest kolejnym elementem przeciągania liny pomiędzy dwoma krajami. Rząd Kosowa, zdając sobie sprawę z serbskich obaw, nic sobie z nich nie robi, dążąc jednocześnie do budowy swojej państwowości. Powstanie sił zbrojnych jest tłumaczone faktem, że skoro Kosowo jest niepodległym państwem, ma pełne prawo do powołania swojej armii. Serbowie natomiast klasycznie odpowiadają, że powstanie armii Kosowa jest pogwałceniem dotychczasowych porozumień i godzi w bezpieczeństwo regionu.
Ciężko jednak nie oprzeć się wrażeniu, że po raz kolejny dyskusja między Belgradem i Prisztiną nie toczy się wokół przyszłości i realnych propozycji kompromisu, a dotyczy nazwania tego, co już jest, po imieniu. Armia Kosowa bowiem de facto istnieje, choć nie jest wprost nazwana armią. Podobnie jak sama niezależność tego kraju, która w umyśle i działaniach rządzących w Belgradzie jest niczym kot Schrödingera – jednocześnie istnieje i nie istnieje. Spór o armię może znów podgrzać atmosferę wokół problemu kosowskiego tym bardziej, że nie bardzo wiadomo, jak zareaguje w tej sprawie społeczność międzynarodowa.