Dwa dni temu, 7 stycznia 2019 r., w Gabonie odbyła się próba zamachu stanu wymierzonego w urzędującego prezydenta Aliego Bongo. Dziś już wiemy, że zakończyła się fiaskiem. Gabon jest pod wieloma względami wyjątkiem na mapie Afryki Subsaharyjskiej. To kraj stosunkowo zamożny, stabilny i przewidywalny. Co więc pchnęło kilku oficerów tamtejszej armii do tak drastycznego kroku?
Gabon uzyskał niepodległość w „roku Afryki” – 17 sierpnia 1960 roku. Wtedy to wraz z rozpadem Francuskiej Afryki Zachodniej i Francuskiej Afryki Równikowej na 11 niezależnych państw na dobre przyspieszył proces upadku francuskiego imperium zamorskiego. Nieprzypadkowo przywołano tutaj więzy kolonialne. Mimo niepodległości, państwo to od samego zarania pozostaje związane ścisłym sojuszem ekonomicznym i politycznym z Francją. Na ile jest to dla niego korzystne? Te rozważania pozostawię innym. Faktem jest natomiast, że Gabon w burzliwych latach Zimnej Wojny wybrał inną ścieżkę niż większość państw kontynentu. Na tle przewrotów, rewolucji, zagranicznych interwencji i upadłych państw jawił się jako oaza spokoju i nieprzerwanego rozwoju. Czy słusznie?
Osobą wokół której koncentruje się historia młodego państwa jest Omar Bongo, rządzący krajem aż przez 42 lata, od 1967 do 2009 roku! Grunt pod jego rządy stworzył Leon M’ba, pierwszy prezydent kraju. Ów były urzędnik kolonialny i dysydent całkiem realistycznie założył, że upatrywanie rozwiązania wszystkich problemów w dekolonizacji prowadzi ku katastrofie. M’ba tuż przed ogłoszeniem niepodległości związał więc swój dość biedny kraj z Francją szeregiem umów ekonomicznych, wojskowych i politycznym licząc na ewolucyjne zmiany. Wydaje się, że wpisywał się też w klasyczny model pierwszej fali afrykańskich liderów niepodległościowych. Z początku idealista szczerze wierzący w demokrację, który przegrał w starciu z realiami i nieprzygotowany do odpowiedzialności, uległ pokusie autorytaryzmu. Wkrótce stał się kolejnym z dyktatorów, choć zmarł zupełnie nie jak na dyktatora przystało – w szpitalnym łóżku na raka.
Jego następcą został dotychczasowy wiceprezydent – Omar Bongo. Przytomnie – po części dla kraju, choć głównie dla siebie – utrzymał dotychczasowy kurs związku z Francją. W latach 70. nastąpił przełom. W Gabonie odkryto złoża ropy naftowej. Kraj z małego afrykańskiego przyczółka stał się państwem o znaczeniu strategicznym. Bongo wyrósł na jednego z lokalnych liderów. Utrzymanie go przy władzy stało się dla Francji sprawą najwyższej wagi, a przywódca chętnie to wykorzystywał. Już w 1968 roku Gabon stał się państwem jednopartyjnym. Następne w kolejce były: zjednoczenie związków zawodowych pod prezydenckim sztandarem, aresztowania prawdziwej i wyimaginowanej opozycji oraz 99% poparcia w wyborach prezydenckich. Słowem – ówczesny afrykański standard. Prezydent rozporządzał gospodarką kraju jak swoim ranczem. Mimo ogromnych bogactw, ludność 2-milionowego kraju dochodziła do względnej zamożności dość powoli. Prezydent – zupełnie odwrotnie. W czasach swojej świetności był wymieniany w szeregu najbogatszych ludzi świata. Oczywiście dzięki osobliwie pojmowanemu rozdziałowi między własnością prywatną a państwową. Sledztwa prowadzone po latach wykazały, że posiadał on m.in. 39 nieruchomości we Francji (w tym 10 w Paryżu i 7 na Lazurowym Wybrzeżu) i 70 kont bankowych, o kolekcji luksusowych samochodów nie wspominając. Władze francuskie przez lata tolerowały gigantyczne nadużycia. W warunkach zimnowojennej rywalizacji jeszcze można to zrozumieć – w myśl rooseveltowskiego „może to skurwysyn, ale za to nasz skurwysyn”. Natomiast fakt, że bardziej zdecydowane działania, choć i tak niewystarczające, podjął dopiero Nicolas Sarkozy w 2007 roku, kładzie się cieniem na francuskiej polityce zagranicznej.
Mimo wszelkich paskudztw dyktatury Omarowi Bongo nie można odmówić jednego. Przeprowadził on kraj w miarę suchą stopą przez okres gigantycznego chaosu, jaki dotknął Afrykę w pierwszych dekadach dekolonizacji. Po najcięższym okresie zreformował system polityczny kraju, w 1990 roku wprowadzając system wielopartyjny i dopuszczając opozycję do władzy. Choć trzeba zaznaczyć, że odbyło się to głównie na skutek masowych protestów i strajków. I tak jednak Bongo sprytnie utrzymywał się przy władzy. Wygrywał kolejne wybory, dopuszczając się nadużyć, choć nie na taką skalę, aby zwrócić przeciwko sobie opinię publiczną. Przedłużał okres kadencji i sprytnie rozgrywał opozycję. Nadal cieszył się wsparciem Zachodu, jak i państw afrykańskich. Gabon, ze względu na swoją stabilność, długoletnie rządy silnej ręki i wysoki dochód ze sprzedaży ropy naftowej uzyskał znaczącą pozycję również na kontynencie. W końcu w 2009 roku zmarł na raka. Na jego przygotowywany z wielką pompą pogrzeb przybyło 14 głów państw.
Następcą prezydenta został jego syn, Ali Bongo, który skutecznie skapitalizował popularność ojca i zdobył 41% głosów w wyborach. Nie było to zaskoczeniem, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że jego największym osiągnięciem do tej pory było wydanie płyty z muzyką funky i zorganizowanie w Gabonie koncertu Michaela Jacksona. W polityce Ali Bongo jest wiernym kontynuatorem linii swojego ojca. Stawia konsekwentnie na politykę niezaangażowania i stabilności, również w regionie. Rozwój kraju, choć ograniczony przed niewydolną i skorumpowaną administrację, jest gwarantowany pieniędzmi ze sprzedaży ropy naftowej. Oczywiście jest to interes absolutnie w stylu krajów rozwijających się. Eksportowana ropa jest nieprzetworzona i na dodatek stanowi 80% eksportu i połowę PKB kraju. Nie zmienia to jednak faktu, że PKB liczone per capita jest cztery razy większe niż w większości krajów regionu, a sam kraj wyróżnia się na kontynencie na tle poziomu życia i infrastruktury, czego przejawem jest choćby budowa krajowej linii kolejowej, co w czasach postkolonialnych w Afryce jest zjawiskiem tak rzadkim, jak opady śniegu w Boże Narodzenie. Z drugiej strony 1/3 obywateli żyje poniżej progu ubóstwa.
Dlaczego więc doszło do przewrotu? Co bardziej przenikliwi czytelnicy stwierdzą zapewne:
ROPA! KTOŚ (WIADOMO KTO) ZWĘSZYŁ INTERES NA ROPIE!
A guzik! To znaczy – to też! Główną osią wydarzeń jest jednak fakt, że od października dochodziły wieści o niepewnym stanie zdrowia prezydenta, który miał przejść zawał i dochodzi do zdrowia w Maroku. I tym razem sprawdziła się zasada starych fachowców od dyktatury, którzy panicznie unikali dłuższych wyjazdów z kraju w obawie przez zamachem stanu. Wygląda na to, że nieobecność prezydenta przedłużała się, informacje o jego stanie były niepewne, stąd też pewna grupa wojskowych postanowiła skorzystać z okazji. Spiskowcy tłumaczyli się w klasyczny do bólu sposób – że trzeba przywrócić demokrację, jedność narodową i działanie instytucji państwowych w okresie niepewności. Czynili to dość nieudolnie i zdecydowanie nieprzekonująco. Owszem, udało im się dostać przed kamery państwowej telewizji i wypuścić w świat oświadczenie. Ciężko jednak nie oprzeć się wrażeniu, że cała scena wyglądała tak, jakby trzech nastolatków w końcu dorwało się do mikrofonu na szkolnej dyskotece. Zamach przeprowadzono w amatorski sposób i szybko został on zduszony – dwóch spiskowców zabiły siły bezpieczeństwa już podczas próby odbicia budynku radia i telewizji. Może to nieco dziwić, skoro główny prowodyr przedstawiał się jako dowódca elitarnej Gwardii Republikańskiej. Niemniej wygląda na to, że sytuacja w Gabonie wróciła już do normy. Przywrócono internet, pracownicy wrócili do pracy, a studenci na uczelnie. Zamachowcy zostali aresztowani. Nie sposób jednak uciec od wniosku, że era klanu Bongo dobiega rychłego końca. Pozostaje pytanie, czy zakończy się ona wraz z następnymi wyborami, czy z kolejnym zamachem stanu.