Arabska Wiosna zatoczyła koło i dotarła do miejsca swojego początku. Po referendum w Tunezji, które zwiększa władzę w ręku prezydenta, wraca do punktu wyjścia. Tunezja była tą iskrą, jedynym płomieniem nadziei, który miał wskazywać, że można coś zmienić. Jednak 24 lipca i on zgasł.
17 grudnia 2010 roku młody sprzedawca z targu Mohamed Bouazizi dokonał samospalenia. Był to protest przeciwko korupcji i bezprawia dyktatury Zajn al-Abidin ibn Alego. Ten symboliczny i desperacki akt dał początek protestom w Tunezji, które potem rozlały się na świat arabski. Niemal w każdym państwie, od Maroka po Oman, doszło do protestów, a w krajach takich jak Libia czy Syria – do krwawych wojen domowych.
Niektóre protesty, np. te w Egipcie, doprowadziły do zmiany władzy, która – jak szybko się okazało – była jeszcze gorsza od poprzedniej. Niech symbolem tego, jak „świetnie” przeszła transformacja w Egipcie, świadczy fakt, że od tamtego czasu powstało kolejne 60 więzień i łącznie ich liczba zbliża się już do 80. Oczywiście więzienia są przede wszystkim wypełnione nie przestępcami, lecz więźniami politycznymi; szacuje się, że jest ich 60 tys. Według Arabskiej Sieci Informacji o Prawach Człowieka stanowią oni połowę osadzonych w Egipcie. W momencie, gdy Abd al-Fattah as-Sisi przejmował władzę po znienawidzonym Husnim Mubaraku, często nazywanym przez Zachód krwawym dyktatorem, nikt się nie spodziewał, że będzie jeszcze bardziej brutalny od swojego poprzednika. Tyle że w 2013 roku trwała już na całego wojna w Libii i potrzebny był sojusznik, który choć trochę pomógłby ogarnąć bardziej palący problem.
Sytuacja w Libii wciąż jest niestabilna, a kraj jest podzielony pomiędzy dwa obozy. O stabilności zdecydowanie nie można mówić w kontekście Iraku czy Jemenu, gdzie trwa jedna z większych klęsk głodu w najnowszej historii. ONZ oszacował, że z 377 tys. cywilów, którzy w tym kraju straciło życie, aż 60 proc. zmarło z głodu. Warto dodać, że w jednym z raportów ONZ-etu za współwinnych tej tragedii uznano między innymi USA, Wielką Brytanie i Francję. Państwa te sprzedawały broń Arabii Saudyjskiej, która używa głodu do walki z przeciwnikami wspieranego przez Saudów rządu. Arabska Wiosna, mimo początkowego entuzjazmu, już od dawna oceniana jest raczej sceptycznie. Nadzieja na podtrzymanie fali zmian skupiała się na Tunezji, lecz i ona zgasła wraz z dniem 24 lipca.
Nobel dla Tunezji
Mohamed Bouazizi zmarł 4 stycznia 2011 w wyniku obrażeń. Jego historia, nad wyraz smutna, jest tak naprawdę jedną z wielu. Prowadził on stoisko targowe od wielu lat, na które z dnia na dzień policja zabrała mu pozwolenie. Chodziło oczywiście o łapówkę. Gdy Bouazizi jej nie zapłacił, skonfiskowano wózek służący mu w pracy, a jego samego spoliczkowała publicznie policjantka. Nic nie dały składane skargi w administracji. Bouazizi, po licznych próbach dotarcia do sprawiedliwości, w akcie desperacji ostatecznie dokonał samospalenia.
Protesty po jego śmierci doprowadziły do tzw. jaśminowej rewolucji, która ostatecznie zmusiła ówczesnego prezydenta, Zajna al-Abidina ibn Alego, do ucieczki. 24-letnie rządy dyktatora skończyły się po 10-dniowych manifestacjach. Kraj nie był stabilny, jednak Tunezyjczycy wykazali się niezwykłą determinacją. Sojusz czterech organizacji społeczeństwa obywatelskiego, nazywany Kwartetem na rzecz Dialogu Narodowego, poprowadził kraj po opuszczeniu go przez dyktatora. Zwieńczeniem działań Kwartetu było ratyfikowanie nowej konstytucji i zbudowanie systemu, który w opinii międzynarodowych instytucji można było określić mianem liberalnej demokracji. Dzięki temu Kwartet otrzymał w 2015 roku Pokojową Nagrodę Nobla.
Kolejne rządy nie poprawiały jednak sprawy bezrobocia czy wszechobecnej korupcji. Klasa polityczna traciła poparcie Tunezyjczyków, którzy chcieli kolejnych zmian. W 2019 roku wybory z miażdżącą przewagą wygrał Kais Saied, obiecawszy to samo co poprzednicy, ale gwarantem miała być jego bezpartyjność. Na nic zdały się ostrzeżenia skompromitowanej klasy politycznej, która uprzedzała, że walka z korupcją może się szybko zakończyć ponowną przemianą systemu w dyktatorski.
Bezpartyjny prezydent
Nowo wybrany prezydent natrafił na okres, kiedy chwilę po objęciu przez niego urzędu rozpoczęła się pandemia COVID-19. Sytuacja na rynku pracy w Tunezji była zła jeszcze przed koronawirusem, ale w kraju, który czerpie 6,5 proc. rocznego PKB z turystyki, to był bardzo silny cios. W samym roku 2020 spadek dochodów z tej gałęzi wyniósł 60 proc. Warto dodać, że turystyka oferowała też szereg prac sezonowych. Rządowy program szczepień był nieskuteczny i dopiero gdy Kais Saied wespół z ministrem zdrowia otworzyli specjalne punkty szczepień, sytuacja miała się poprawić. Nie do końca wiadomo, na ile były one skuteczne, ale w percepcji Tunezyjczyków były to realne działania, które mogły dać szansę w walce z koronawirusem.
Tunezja przeżyła kolejne oburzenie klasą rządzącą podczas pandemii koronawirusa. W kraju, w którym ogłoszono ścisły lockdown, premier wraz z kilkoma innymi ministrami spędził przyjemny weekend w luksusowym hotelu z basenem. Tunezyjczycy przepełnieni gniewem wyszli na ulice, jednak mało kto się spodziewał, że Kais Saied zareaguje w tak ostry sposób. Prezydent zawiesił działanie parlamentu, powołując się na artykuł 80. konstytucji. Było to bardzo naciągane zagranie, gdyż artykuł ten pozwala prezydentowi na taki ruch w momencie „nieuniknionego zagrożenia”, czym pandemia nie była.
Wtedy też o Tunezji zrobiło się głośno, gdyż Saied powołał na stanowisko premierki kobietę – pierwszy raz w historii nie tylko Tunezji, ale wszystkich państw arabskich. Nadżla Bouden nie otrzymała poparcia parlamentu, jednak w sposób w jaki miała być odpowiedzialna – tylko przed prezydentem – sprowadzał jej pozycję do funkcji marionetki.
Referendum
Kais Saied, jak to osoba o zapędach autorytarnych, przed wyborami zapowiedział, że będzie walczyć z korupcją. Dziwnym przypadkiem zawsze takie zapowiedzi wiążą się z reformą, która daje często nieograniczoną władzę osobie ją sprawującą. Nie inaczej jest z projektem nowej konstytucji, którą swoją drogą właściwie sam napisał Saied, niezadowolony z komisji konstytucyjnej wcześniej powołanej przez niego samego. Nowy projekt daje prezydentowi niemal nieograniczoną kontrolę nad rządem, parlamentem i sądami, a to oznacza, że jest praktycznie nieusuwalny ze stanowiska.
Co więcej, według artykułu 5. nowej ustawy zasadniczej: „Tunezja jest częścią muzułmańskiej wspólnoty wiernych”, i co istotne: „jedynie państwo działa, by realizować cele czystego islamu w ochronie duszy, czci, finansów, honoru i wolności”. Tym państwem jest według nowego referendum oczywiście prezydent.
W referendum ostatecznie wzięło udział mniej niż 30 proc. uprawnionych do głosowania. Część Tunezyjczyków albo było zbyt zajętych trudną codziennością, co nic dziwnego w kraju z 16-procentowym bezrobociem, albo posłuchało opozycji, która głosiła, że referendum tylko posłuży prezydentowi. Saied jednak ogłosił zwycięstwo, a swoim krytykom przypomniał, że po pierwsze referendum nie ma ustalonej wymaganej frekwencji minimalnej, a po drugie w wyborach prezydenckich uzyskał 72,7 proc. głosów, co „naturalnie” daje mu mandat do zmian.
Kais Saied w nowej ustawie również wycofał równouprawnienie kobiet, przynajmniej na papierze, a prawo szariatu znowu zostało wyniesione na piedestał. Co ciekawe, największa partia właśnie islamistyczna Ennahda wezwała do bojkotu referendum.
Bez większego rozgłosu dogasa ostania iskra Arabskiej Wiosny – w państwie, w którym się ona narodziła i miała realne szanse zaistnieć na stałe. Po wielkim zrywie zostaje jedynie wspomnienie i gorycz. Symboliczne zamknięcie 10-letniego okresu liberalnej demokracji w Tunezji zabrało ostatecznie nadzieję i pogrzebało na lata myśl o większych zmianach w państwach arabskich. Czy to oznacza, że ostatecznie narody te są skazane na dyktatorów satrapów i atrapy demokracji w zamian za „spokój”? Nadchodzi katastrofa klimatyczna, która nie ułatwi życia na Bliskim Wschodzie. Już Arabska Wiosna częściowo miała swój początek w ogromnej suszy, którą spowodowały zmiany klimatu. 11 lat później sytuacja jest jeszcze gorsza i również na własnej skórze odczuwamy upały, pożary i wiele innych gwałtownych zjawisk atmosferycznych. Bliski Wschód czeka to samo, tylko znacznie intensywniej, a to uderzy w zwykłych ludzi, takich jak Mohamed Bouazizi. On zmarł, mając nadzieję, że jego poświęcenie może coś zmienić. Wielu podobnych jemu Tunezyjczyków nie ma już nawet tej nadziei.