Wydawać by się mogło, że parafraza tytułu książki Ericha Remarque „Na zachodzie bez zmian” jest idealnym określeniem tego arcyciekawego regionu.
Odwołując się do historii, można odnieść wrażenie, że jak mocno by nie wiał wiatr zmian finał był zawsze taki sam. Jednak wygląda na to, że na Bliskim Wschodzie zaczyna się dużo zmieniać. Gdzie cytując czołowego polityka Konfederacji (stan na 30.05.2019) „tej siły już nie powstrzymacie”. Myślenie zwykłych osób na temat Bliskiego Wschodu jest mówiąc delikatnie bardzo stereotypowe i zwyczajnie mijające się z prawdą. Można to przyrównać do sceny z filmu „Poranek kojota”, gdzie „Prezes Stefan” wypowiada takie słowa o Afryce: „[…] wyjechali do jakiegoś afrykańskiego kraju. Nazwy nie pamiętam, zresztą tam ciągle powstają jakieś nowe kraje […]”. Oczywiście nie jest to niczyja wina, że Bliski Wschód większości co najwyżej kojarzy się z kurortami turystycznymi jak Hurghada, Sharm el-Szejk albo wycieczką z Orbisu. Po prostu jest to dość odległy region, który rzadko kiedy oddziałuje na Polaków bądź Europejczyków. Jeśli już tak się dzieje to często za sprawą podwyższającej się ceny ropy, zamachu terrorystycznego lub kryzysu migracyjnego. Stąd też nic dziwnego, że gdy docierają do nas tylko takie informacje to wyobrażenie większości jest takie, a nie inne.
Jednak w ciągu ostatnich miesięcy wydarzyło się i wciąż się dzieje się bardzo dużo. Wojna domowa Syrii zmierza do ostatniego akordu, czego nie można powiedzieć o Libii (która akurat nie leży na Bliskim Wschodzie). Tam dwie strony walczące od miesiąca stoją w miejscu i nie za bardzo wiedzą, w którą stronę mają się ruszyć. Wojna domowa w Jemenie wciąż trwa a bojownicy Huti nie dają za wygraną. Bo czemu niby by mieli dać? Tak naprawdę większość bojowników walczy już od lat sześćdziesiątych, a ich dzieci urodziły się już partyzantami i innego życia po prostu nie znają. W połowie maja bojownicy, którzy są wspierani przez Iran przyznali się do ataków na dwa tankowce koncernu naftowego ARAMCO i zapowiedzieli kolejne. Arabia Saudyjska oczywiście oskarżyła Iran, że to oni stoją za atakiem (zapewne jest w tym dużo prawdy). Obie strony zarówno Iran jak i Arabia Saudyjska informują, że nie chcą wojny, ale jeśli ci drudzy zaatakują, to odpowiedzą z całą stanowczością. Tym samym widać, że konflikt pomiędzy szyickim Iranem a sunnicką Arabią Saudyjską coraz bardziej się zaostrza.
Oczywiście ten konflikt nasila się już od paru lat, by znacząco przyspieszyć od momentu objęcia urzędu prezydenta przez Donalda Trumpa, który zamienił politykę USA na Bliskim Wschodzie z wytrawnej partii szachów w alkochińczyka. W końcu jednak zaczął się krystalizować jego proces myślowy (albo jego resztki doradców, którzy jeszcze go nie opuścili). Problem jest taki, że mało rzeczy idzie po jego myśli. Donald Trump opierając swoją politykę bezrefleksyjnie na Arabii Saudyjskiej, stawia się w sytuacji bez wyjścia. Oczywiście kraj Saudów jest bardzo mocno uzależniony od USA, a Amerykanie nie chcą tego stanu rzeczy zmieniać. Arabia Saudyjska to ogromny rynek zbytu, z którego Amerykanie czerpią ogromne zyski, zwłaszcza firmy zbrojeniowe. Tym samym krystalizuje się nam plan Saudyjczyków, gdzie poprzez zakupy w Ameryce dając przez to zastrzyk gotówki, a mają jej sporo, mogą wywierać nacisk na mocarstwo za Atlantyku. Cel, jaki chcą osiągnąć jest prosty – hegemonia na Bliskim Wschodzie, w której przeszkodą jest Iran. Pytanie pozostaje czemu dopiero teraz tak nasiliły się wysiłki Arabii Saudyjskiej i ich sojuszników przeciw Persom? Odpowiedzią jest broń atomowa, która wywraca układ sił do góry nogami.
Arabia Saudyjska wiążąc się z USA pozbawiła się na starcie możliwości posiadania broni jądrowej, ponieważ amerykańska doktryna zakłada ograniczenie posiadaczy tego rodzaju broni do minimum. Dlatego np. Izrael oficjalnie dalej nie przyznał, że posiada broń nuklearną, gdyż mogłoby to zachwiać równowagą w regionie. Iran przyznając, że jest bliski posiadania takiej broni wchodziłby do elitarnego grona posiadaczy, do którego od razu aspirować by chciały Izrael i Arabia Saudyjska, a tego nie chce USA. Dlatego na naszych oczach powstaje koalicja antyirańska, mająca wywrzeć nacisk na Persów. Stąd cała ta farsa z „konferencją na temat pokoju na Bliskim Wschodzie” w Warszawie, która tak naprawdę była wymierzona przeciw Iranowi. Stąd też ożywione ruchy wojsk USA w Zatoce Perskiej.
Jednak gdy przyjrzymy się siłom zbrojnym USA, zdamy sobie sprawę, że nie są oni w stanie na ten moment przeprowadzić większej operacji niż wzięcie udziału w manewrach, albo pomocy dla powodzian. „Na papierze” armia USA jest bardzo liczna, jednak przechodzi ona teraz proces zakrojonej na szeroką skalę modernizacji, a to skutkuje tym, że nie ma pieniędzy na utrzymanie gotowości bojowej. W najlepszej gotowości są wojska stacjonujące poza granicami USA. Przez właśnie owe cięcia budżetowe wojska stacjonujące w USA – delikatnie rzecz biorąc – nie mają jak za bardzo wyjechać z garnizonu. Dlatego w razie jakiejkolwiek inwazji musieliby wycofać wojska z Europy, Korei bądź Japonii, a tego po prostu nie mogą zrobić, ponieważ groźniejszym przeciwnikiem są Chiny i Rosja. Niech najdobitniejszym przykładem będzie to, że US Navy posiada najmniej okrętów w linii od 1917 roku. Nowe okręty wchodzą powoli do służby, a obecne są bardzo mocno eksploatowane wykonując zadania „projekcji siły”. Tym samym, żeby dokonać inwazji, musieliby wycofać okręty z Azji lub Morza Śródziemnego i Atlantyku. Czego po prostu zrobić nie mogą.
USA musi blefować skupiając uwagę swoich sojuszników wyłącznie na Iranie, żeby móc wywrzeć odpowiedni nacisk i zmusić Persów do uległości. Problem w tym, że owi sojusznicy nie za bardzo pomagają, a często sami przysparzają problemów. USA, które zawsze głośno mówi o demokracji jest w sojuszu z monarchią absolutną, gdzie co czwartek przeprowadzane są publiczne egzekucje. Nie trzeba być ekspertem, by stwierdzić, że lekko się to ze sobą gryzie. Pomijając już kwestie poćwiartowanego dziennikarza, o którym pisałem wcześniej, tego typu wizerunkowych problemów Arabia Saudyjska zapewnia USA dość często. Drugim najważniejszym sojusznikiem jest Izrael Benjamina Netanjahu, który w kwestii łamaniu praw człowieka również może pochwalić się sporymi osiągnięciami. Do tego uwaga wielu krajów arabskich skupia się na kwestii palestyńskiej. Tutaj Donald Trump przygotowuje „plan stulecia”, który miałby ostatecznie rozwiązać kwestie wieloletniego konfliktu.
W strefie Gazy i na Zachodnim Brzegu miałoby powstać państwo palestyńskie o nazwie Nowa Palestyna. W takim przypadku Jerozolima miałaby być wspólną stolicą obu państw, a arabscy mieszkańcy miasta byliby obywatelami Nowej Palestyny. Status świętych miejsc w mieście byłby taki, jaki jest, a Arabowie nie mogliby kupować domów od Żydów i odwrotnie. W ciągu pięciu lat USA, UE i kraje Zatoki Perskiej przekazaliby na rozbudowę Palestyny 30 miliardów dolarów. Kolejnym punktem jest brak armii Nowej Palestyny, w której pozostałaby jedynie lekko uzbrojona policja. Obrona granic należałaby do izraelskiego wojska. Ciekawą kwestią jest eksterytorialna autostrada łącząca Strefę Gazy z Zachodnim Brzegiem, którą mają wybudować Chiny, UE, USA Kanada, Australia i Kora Płd. Granice Egiptu i Izraela mają być otwarte zarówno dla przepływu towarów, jak i ludzi. Umowa miałaby być podpisana pomiędzy Izraelem, Organizacją Wyzwolenia Palestyny i Hamasem, który w dniu podpisania miałby zdać całą broń Egiptowi. Następnie miałyby się odbyć demokratyczne wybory, żeby wyłonić nowy wspólny rząd Nowej Palestyny. Umowa zakłada, że po ustanowieniu nowego rządu w ciągu trzech lat Izrael ma zwolnić wszystkich palestyńskich więźniów. Administracja Donalda Trumpa przygotowała również „bicz”, który miałby wisieć nad stronami gdyby nie chciały podpisać porozumienia. Sankcje są przygotowane na każdą możliwy wariant:
– w przypadku, gdy Hamas i OWP odmówiliby podpisania umowy, wszelkie wsparcie finansowe od jakiegokolwiek kraju zostanie zawieszone. Jeśli OWP podpisze umowę, a Hamas i Islamski Dżihad (rządzący w strefie Gazy) odmówią, przywódcy tych dwóch organizacji zostaną pociągnięci do odpowiedzialności i w przypadku nowej wojny między Izraelem a Gazą Stany Zjednoczone będą wspierać Izrael w atakowaniu tych organizacji. Jeśli Izrael odmówi podpisania umowy, USA zniosą wsparcie finansowe dla kraju, które obecnie wynosi 3,8 miliarda dolarów rocznie.
Umowa miałaby zostać ogłoszona po zakończeniu ramadanu, czyli na początku czerwca, jednak pojawił się nie do końca spodziewany problem. 10 kwietnia 2019 wybory do Knesetu (izraelski parlament) wygrał Benjamin Netanjahu, któremu ostatecznie nie udało się stworzyć rządu. Z prawicowej koalicji wyłamał się Awigdor Lieberman szef nacjonalistycznej partii Yisrael Beitenu (Nasz dom Izrael) domagając zniesienia zakazu poboru ortodoksyjnych żydów do wojska. Na to nie mógł zgodzić się Benjamin Netanjahu, który straciłby poparcie partii ortodoksyjnych.
Awigdor Lieberman
Można jedynie domniemywać czy rzeczywiście tylko to było powodem. Jednakże przedterminowe wybory, spowodowane były odejściem z koalicji Liebermana w ramach akcji protestacyjnej przeciwko podpisywaniu jakiegokolwiek porozumienia pokojowego z Hamasem. Tym samym wisząca w powietrzu „umowa stulecia”, również mogłaby być przyczyną obrócenia się Liebermana przeciwko Netanjahu. Fakt jest taki, że 17 września odbędą się ponowne wybory do Knesetu dając ponownie szanse centrolewicy na odzyskanie władzy w kraju po 20 latach. Natomiast Netanjahu przeciwko któremu toczy się sprawa korupcyjna jest w bardzo trudnej sytuacji. Na pewno udało mu się zapisać w historii Izraela, ponieważ jest to pierwsza sytuacja, gdy nie udało się uformować rządu.
Jak widać w ciągu najbliższych 6 miesięcy może się wydarzyć bardzo wiele, a nam bezstronnym obserwatorom pozostaje tylko trzymać kciuki, żeby na Bliskim Wschodzie wszystko zaczęło się układać.